
W piątek, wcześnie rano obudził nas warkot samolotów, huk wybuchów bomb, hałas wystrzałów i dźwięk syren ogłaszających alarm lotniczy. Wszystko naraz. Podbiegłem do okna. Nisko, niemal nad samymi dachami domów, przelatywały samoloty z czarnymi krzyżami na kadłubach i swastykami na stateczniku ogona. To na pewno nie ćwiczenia, po prostu wojna, rozpoczęta, jak to zwykle bywało w niemieckim zwyczaju, w sposób zdradziecki i bandycki.
Do wieczora był już spokój, tak samo i w sobotę, kiedy to mama, na nic nie bacząc, zaczęła sposobić się do imienin ojca, zapowiedzianych na niedzielę. Nie zwracała też najmniejszej uwagi na przygotowania, jakie czynił ojciec. Wyjął z szafy pokaźny plecak, załadował doń przybory osobiste, trochę trwałej żywności i przedmiot z którego był bardzo dumny, pistolet FN kaliber 7,65 wygrany w karty w 1920 r. od francuskiego oficera łącznikowego.
"A gdy w jesieni ustrój się zmienił..."

Część więzienia zarządzana przez UB znajdowała się na parterze budynku przy ulicy Montelupich. Było już dobrze po północy, kiedy dotarliśmy tam z placu Inwalidów. Krótkie formalności, wypróżnienie kieszeni i wkrótce znaleźliśmy się w odrębnych, rzecz jasna, celach.
Przybycie nowego więźnia zawsze było dla pozostałych mieszkańców celi wielką atrakcją. Wszyscy się przebudzili, pytali za co wsadzili i co słychać w mieście?
Jedna prycza była wolna, co jak się później okazało, należało do rzadkości i mogłem wreszcie położyć się spokojnie, pozostawiając na jutro bliższe poznanie braci w niedoli.
Towarzystwo w celi było bardzo zróżnicowane i większość, jak to zwykle bywało w więzieniach UB, siedziała za niewinność.