witryna prywatna
All premium Magento themes at magentothemesworld.com!


Fragmenty książki "Dobra pamięć"

 

Rozdział II

Wielka ucieczka


W piątek, wcześnie rano obudził nas warkot samolotów, huk wybuchów bomb, hałas wystrzałów i dźwięk syren ogłaszających alarm lotniczy. Wszystko naraz. Podbiegłem do okna. Nisko, niemal nad samymi dachami domów, przelatywały samoloty z czarnymi krzyżami na kadłubach i swastykami na stateczniku ogona. To na pewno nie ćwiczenia, po prostu wojna, rozpoczęta, jak to zwykle bywało w niemieckim zwyczaju, w sposób zdradziecki i bandycki.

Do wieczora był już spokój, tak samo i w sobotę, kiedy to mama, na nic nie bacząc, zaczęła sposobić się do imienin ojca, zapowiedzianych na niedzielę. Nie zwracała też najmniejszej uwagi na przygotowania, jakie czynił ojciec. Wyjął z szafy pokaźny plecak, załadował doń przybory osobiste, trochę trwałej żywności i przedmiot z którego był bardzo dumny, pistolet FN kaliber 7,65 wygrany w karty w 1920 r. od francuskiego oficera łącznikowego.

Nalot w niedzielne przedpołudnie był znacznie silniejszy od piątkowego. W najbliższej okolicy spadło kilka bomb, jedna na początku ulicy Kujawskiej, wyrywając w jezdni potężny lej. Chwała Bogu, że nie trafiła w któryś z sąsiednich domów, mówili przechodzący obok ludzie, oglądając ten pierwszy, namacalny ślad wojny.

Na imieniny nikt z zaproszonych gości nie przyszedł, wszyscy byli zaniepokojeni najbliższą przyszłością i przygnębieni ostatnim nalotem. Nastroje się wnet poprawiły, gdy radio podało wiadomość o wypowiedzeniu wojny Niemcom przez Anglię i Francję. Teraz to wojna potrwa najwyżej kilka tygodni, potężna armia francuska niezwłocznie uderzy, Anglicy ich wspomogą. Niemcy nie wytrzymają wojny na dwa fronty. Taka była powszechna opinia.

Imieninowy obiad zjedliśmy sami, a po obiedzie ojciec oświadczył, że jutro o świcie wyrusza w drogę do Kowla. Mama odpowiedziała krótko:

— Samego cię nie puszczę, idziemy wszyscy — i zaczęła się pakować.

Ładowała niezbędne rzeczy do dużej brezentowej płachty i powstał z tego tak ogromny tobół, że nawet ojciec nie mógł go podnieść. Dopiero kolejne podejścia do pakowania ograniczyły bagaż do wymiarów odpowiadających naszym możliwościom transportowym.

Wieczorem uzgodniliśmy z mieszkającym w sąsiedztwie dorożkarzem, że nas podwiezie za rogatki miasta, do drogi prowadzącej na Sandomierz, bo ten kierunek uznał ojciec za najbardziej właściwy i bezpieczniejszy niż główny trakt wiodący na wschód, przez Bochnię i Tarnów.

W poniedziałkowy ranek, zostawiwszy klucze od mieszkania u sąsiadów z parteru, starszych ludzi, którzy nigdzie się nie wybierali, ruszyliśmy w nieznane.

Wzmożony ruch ciężarówek, wozów i pieszych był już widoczny na Basztowej i Lubicz. Na szosie za fortami przy Mogilskiej ruch zgęstniał i zaczęliśmy mijać coraz liczniejsze grupy obładowanych bagażami ludzi idących na wschód. Pojawiły się także furmanki, w których jak się okazało jechali uciekinierzy ze Śląska, opowiadający o okrutnych bombardowaniach i ciężkich walkach na granicy. Uprosiliśmy dorożkarza, aby podwiózł nas chociaż do Mogiły i tam też zakończyliśmy pierwszy, całkiem wygodny etap podróży. Dalej ruszyliśmy skrajem szosy w licznym towarzystwie podobnych do nas wędrowców.

Po kilku godzinach marszu, gdy słońce zaczęło mocno dopiekać, zatrzymaliśmy się na przydrożnej łące, by trochę odpocząć i coś zjeść. Niedaleko nas przystanęła grupka rezerwistów. Byli w cywilnych ubraniach, przez plecy mieli przewieszone karabiny i maski gazowe w zielonych, okrągłych, pokarbowanych puszkach. Z góry dobiegł głuchy szum silników. Bardzo wysoko, ledwo widoczna przelatywała na wschód eskadra samolotów. Kilku rezerwistów ściągnęło z pleców karabiny i zaczęli strzelać w kierunku samolotów. Ojciec nie wytrzymał, podszedł do nich i zapytał:

— Panowie, macie za dużo amunicji? Przecież może wam się jeszcze przydać.

— A co to pana obchodzi? — odparł jeden z strzelających.

— Może to niemiecki szpieg?— dodał drugi.

Chcąc niechcąc ojciec musiał się wylegitymować.

— Przepraszamy, panie poruczniku — tłumaczył kolegów mężczyzna będący widocznie dowódcą grupy — chłopaki chcieli sobie postrzelać.

— A kiedy z tego — zapytał wskazując na karabin — można strzelać do samolotu?

— Z tego to tylko wtedy, kiedy będziecie mogli policzyć piegi na gębie pilota — zakończył tato rozmowę.

Pierwszą noc przespaliśmy w jakiejś stodole, zaklinając się na wstępie przed właścicielem na wszystkie świętości, że nikt z nas nie pali i nie ma mowy o zaprószeniu ognia. Wcale nie dziwiliśmy się tej ostrożności, gdyż stodoły były pełne ledwo co zebranych, obfitych tegorocznych plonów.

Dni były upalne jak w pełni lata, ruszaliśmy więc w drogę gdy tylko się rozjaśniło, o porannym chłodzie. Szosa stawała się coraz bardziej zatłoczona, zaczęło się pojawiać więcej wojskowych taborów. Ludzie mówili, że niemieckie samoloty często atakują kolumny uchodźców, nie bacząc, czy są to cywile, czy pojazdy wojskowe. Potrafią nawet ostrzeliwać pojedyncze osoby, urządzając sobie zbójeckie polowania.

Szliśmy wzdłuż wysokiego żywopłotu grodzącego rozciągający się przy szosie sad. Wiatr nagle się zmienił i nad drogę napłynęły chmury gęstego, zielonoszarego dymu z jesiennego ogniska, pachnącego spalonymi liśćmi i ziemniaczanymi łętami, przysłaniając na chwilę horyzont.

— Gaz, gaz, ratunku! — Rozległ się histeryczny krzyk jakiejś kobiety.

W tłumie momentalnie się zakotłowało. Jednostki tworzące ludzką masę nagle wyzbyły się zdolności samodzielnego myślenia i działania. Ludzie zaczęli biec we wszystkich możliwych kierunkach, popychając się i przewracając. Konie ciągnące jadącą za nami furmankę spłoszyły się i ledwo uskoczyliśmy przed rozpędzonym wozem do rowu, gdzie i on zakończył swą jazdę z trzaskiem łamiąc koło. Po chwili wiatr dym rozwiał, słońce znowu zaświeciło pełnym blaskiem, wszystko wkoło się uspokoiło i z wolna zaczęła powracać monotonia powolnego marszu.

Od tego zdarzenia, tam, gdzie było to tylko możliwe, schodziliśmy na polne miedze i ścieżki. Nadkładaliśmy nieco drogi, ale wędrowało się spokojniej i bezpieczniej. Spróbowaliśmy także maszerować nocą i bardzo mi się to spodobało. Nie było tak tłoczno jak w dzień, powietrze stawało się rześkie, a niebo nieprawdopodobnie rozgwieżdżone, tworząc obraz niemożliwy do obejrzenia w mieście. Z zadartą do góry głową, szukałem spadających gwiazd, często o tej porze przecinających nieboskłon, myśląc wtedy, aby to wszystko dobrze się skończyło.

Na postojach uciekinierzy przekazywali sobie różne, najnowsze wieści, także o sukcesach naszych wojsk, co miało poprawić nie najlepsze nastroje panujące wśród ludzi zmęczonych trudami wędrówki i stałym zagrożeniem niemieckimi nalotami. Najczęstszym bohaterem tych informacji był generał Bortnowski, który zyskał w kraju dużą popularność, dowodząc w roku 1938 polskimi jednostkami wkraczającymi na Zaolzie. W rzeczywistości dowodzona przez niego Armia Pomorze, mimo bohaterskiej postawy, poniosła duże straty i musiała się wycofać, ale jej oddziały wzięły udział w zaciętej bitwie nad Bzurą, a sam generał Bortnowski, ranny, dostał się do niemieckiej niewoli. Ale wtedy o tych zdarzeniach jeszcze nie wiedzieliśmy.

Ostrzegano również przed niemieckimi szpiegami i dywersantami, których pojawiło się mnóstwo, usiłując wprowadzać zamęt i bałagan. Słuchając tych opowieści przyszło mi na myśl, że panika wywołana rzekomym atakiem gazowym, to również mogło być ich dzieło.

Sami się przekonaliśmy, że nie są to tylko plotki. Wędrowaliśmy nocą, boczną drogą, kiedy do naszej grupy przyłączyła się osobliwie wyglądająca para. Obydwoje młodzi, osoba ubrana w strój kobiecy bardzo wysoka i mocno zbudowana, w chustce na głowie i w grubym płaszczu, co mimo nocnego chłodu wydawało się o tej porze roku co najmniej dziwne. Mieli bardzo mało bagażu, jedna torba i niewielki plecak, w przeciwieństwie do objuczonych dobytkiem uciekinierów. Kobieta nie odzywała się w ogóle, a jej towarzysz mówił niewiele twardą, podręcznikową polszczyzną. Po wąskiej ścieżce szliśmy gęsiego, ja zaraz za tą parą. Przed skrzyżowaniem z inną, polną drogą wyraźnie usłyszałem jak kobieta odezwała się grubym głosem — rechts, rechts — i obydwoje skręcili w prawo. Szeptem przekazałem swoje spostrzeżenia ojcu i on zajął moje miejsce bezpośrednio za nimi. Usłyszałem jak w kieszeni odbezpiecza pistolet. Po kilkudziesięciu minutach zeszliśmy z powrotem na główną szosę, zapełnioną ludźmi. Nasza para wmieszała się w tłum. Przejeżdżała niewielka kawalkada taborów i ojciec przekazał jednemu z oficerów rysopisy podejrzanych osobników. Porucznik obiecał nam, że będzie się bacznie rozglądał i ich sprawdzi.

I rzeczywiście, po chwili zobaczyliśmy naszych znajomych, wyraźnie zmieszanych, otoczonych grupką żołnierzy. Poszliśmy dalej i końca tego zdarzenia nie poznaliśmy.

Czwartego dnia ucieczki ledwo powłóczyłem nogami. Akurat przejeżdżała kolumna wojskowych wozów i ojciec poprosił dowodzącego oficera, aby mnie podwiózł kilkanaście kilometrów i wysadził w Połańcu, gdzie miałem na rodziców poczekać. Z radością wlazłem na wóz, wsunąłem się pod przykrywającą go płachtę, podłożyłem pod głowę plecak i momentalnie zasnąłem.

Obudził mnie jakiś hałas i krzyki:

— Lotnik, lotnik, kryj się!

Ledwo zsunąłem się z wozu do przydrożnego rowu i zdążyłem się wślizgnąć pod kłujące gałęzie rozłożystego krzaku tarniny, a tu już niziutko nad szosą, jeden za drugim leciały dwa samoloty. Wykwitające w równych odstępach na skraju drogi białe obłoczki pyłu znaczyły miejsca, w które uderzały pociski.

Z przyłożonym do wilgotnej ziemi policzkiem z podziwem przyglądałem się koniom. Strzygły uszami i co chwilę nerwowo potrząsały łbami, ale stały w miejscu, tak, jakby nic się nie działo. I mnie w tej chwili strach opuścił.

Z przodu kolumny dobiegło wołanie:

— Sanitariusz, sanitariusz!

Samoloty odleciały i zaczęły zataczać szerokie łuki, jeden w prawo, drugi w lewo od szosy. Widocznie szykowały się do następnego ataku. Postanowiłem nie wychodzić z mojej kryjówki, przesunąłem się tylko na drugą stronę krzaka, nieco dalej od drogi.

Z rowu podniosło się dwóch żołnierzy, podbiegli do jednego z wozów i spod brezentu wyciągnęli rkm i skrzynkę z nabojami. Oparli broń o tylną burtę wozu, załadowali i gdy wracające samoloty były jeszcze daleko zaczęli strzelać długą serią, wystrzeliwując całą taśmę. Pilot drugiej maszyny widocznie zorientował się, że może być niebezpiecznie i skręcił nieco od osi szosy w bok, a pociski z jego kaemu zastukały po dachu jakiegoś długiego budynku widniejącego za wysokim ogrodzeniem.

Odprowadzałem wzrokiem odlatujące samoloty. U ogona pierwszej maszyny pojawiła się smuga jasnego dymu, momentalnie powiększając się i ciemniejąc.

— Dostał, dostał skurczybyk, na pewno drań nie doleci! — krzyczeli wyskakujący z rowu żołnierze, klepiąc po plecach szczęśliwego strzelca, który aż pokraśniał z emocji i lekko się uśmiechając, obcierał dłonią pot z czoła.

Po chwili kolumna ruszyła. Ujechaliśmy kawałek, kiedy ujrzałem leżącą na poboczu drogi, twarzą do ziemi, młodą kobietę. Leżała nieruchomo, po szyi spływała strużka krwi. Obok stało dwoje dzieci: chłopak w moim wieku i mała dziewczynka. Patrzyli w to miejsce, gdzie strumyczek krwi się kończył, poruszali co chwilę ustami, tak jakby liczyli krople spadające na ziemię i wsiąkające w piasek. Przechodzący obok ludzie zatrzymywali się, coś do nich mówili, a oni tak stali i stali nikogo nie słysząc i nie widząc. Szosa zataczała łagodny łuk i jeszcze długo ten obraz utrwalał się w mojej pamięci, aż pozostał w niej na zawsze.

Było już późne popołudnie, gdy wjechaliśmy do jakiejś wsi.

— Czy to Połaniec? — zapytałem kobietę zbierającą z płotu wiązki suszących się tytoniowych liści.

— Połaniec — powtórzyła — to będzie z piętnaście kilometrów. Tam — pokazała ręką kierunek, z którego przyjechaliśmy.

Złapałem plecak, zeskoczyłem z wozu nawet nie dziękując żołnierzom za podwiezienie.

— Zgubiłem się, zgubiłem — zacząłem mówić sam do siebie.

Zaspałem, nikt mnie na miejscu nie wysadził, teraz przyjdzie mi wędrować samemu. Szybko się jednak uspokoiłem, bo zaczął doskwierać mi głód. Przecież od rana nic nie miałem w ustach. Teraz to najważniejsze coś przekąsić, a potem pomyślimy co dalej.

Przed dużą chałupą, wyglądającą na jakiś zajazd lub karczmę, stała grupka ludzi. Wszedłem do obszernej, ciemnej izby ze stojącym pośrodku masywnym stołem i rozmieszczonymi pod ścianami ciężkimi ławami. W izbie było kilka osób, a w rogu przy przysadzistym piecu krzątały się dwie zakonnice w szarych habitach.

— Przepraszam, czy można będzie dostać coś do zjedzenia? — zapytałem grzecznie.

— Poczekaj, za chwilę się ugotuje — odpowiedziała jedna z sióstr podnosząc pokrywę z potężnego gara i zamieszała w nim drewnianą kopyścią. Owionął mnie wspaniały zapach ziemniaczanki...

Zjadłem dwie pełne, blaszane miski zupy z pajdą razowego chleba i wyszedłem przed dom, aby zrobić miejsce innym amatorom ciepłej strawy. Zapadł już zmierzch, ruch na szosie niemal ustał, było ciepło, cicho i spokojnie, jak na wakacjach. Z pobliskiego ogródka mocno pachniała maciejka, a nisko, nad przydrożnymi drzewami zaczęły bezszelestnie fruwać nietoperze.

Postanowiłem nigdzie się nie ruszać i przenocować w izbie. Zupa się już skończyła, zostali tylko ci, którzy myśleli podobnie. Znalazłem sobie miejsce w rogu, podłożyłem pod siedzenie maleńki kocyk wyciągnięty z plecaka, zaś na plecaku wsparłem głowę i sam nie wiem kiedy zasnąłem, odkładając rozmyślanie o mym losie na jutro.

Obudziłem się, gdy pierwsze promienie słońca wpadające do wnętrza przez małe okienka rozświetliły ciemną izbę. Cała podłoga była zapełniona ludźmi leżącymi pokotem, jeden obok drugiego. Ostrożnie, aby kogoś nie nadepnąć przedostałem się do drzwi i wyszedłem na pole, gdzie rześkie powietrze momentalnie usunęło resztki snu.

Najważniejszy jest plan, pomyślałem, siadając na małej, stojącej przed domem ławeczce. Trzeba ustalić, co dalej. Po pierwsze należy sprawdzić zapasy żywności. Rozwiązałem plecak, w którym znalazłem ćwiartkę bochenka chleba, tekturowe pudełko z cukrem w kostkach, na oko było tego z dwadzieścia pięć sztuk, oraz dwie okrągłe puszki byczków w pomidorach. Postanowiłem ograniczyć spożycie cukru do dwóch kostek dziennie i zjadłszy przypadającą na dziś porcję, zacząłem rozmyślać.

Ni stąd, ni zowąd przypomniałem sobie artykuł, jaki niedawno gdzieś czytałem. Była to smutna opowieść o tysiącach bezdomnych rosyjskich dzieci, które osierocone po rewolucji, głodne i opuszczone, w wielkich gromadach przemierzały kraj. Zapamiętałem nawet, że nazywano je bezprizornymi. Skoro mam zostać takim bezprizornym, to przecież lepiej być nim we własnym domu. Postanowiłem więc, że dzisiaj przez cały dzień poczekam na rodziców, a jak się nie zjawią, to jutro ruszam w drogę powrotną do Krakowa.

— Co tak synku sam tu siedzisz? — zagadnęła jakaś kobieta — Chodź do domu, to coś zjesz.

— Nie mogę — odparłem — muszę tu siedzieć i patrzeć na drogę, czy rodzice nie idą.

Kobieta pokiwała ze zrozumieniem głową i po chwili przyszła raz jeszcze, przynosząc kubek mleka i kromkę chleba, posmarowaną świeżym, wiejskim masłem. Posiliłem się i nowy duch we mnie wstąpił. Godziny mijały, dochodziło już południe, a ja bez przerwy siedziałem na mojej ławeczce wpatrując się w kawalkadę obwieszonych tobołami ludzi, w wyładowane dobytkiem furmanki i kolumny wojskowych taborów.

Wreszcie daleko, wśród grupki wędrowców dostrzegłem rodziców. Szli przygnębieni, z opuszczonymi głowami. Wybiegłem im naprzeciw i tak się skończył mój los bezprizornego. Radość rodziców była ogromna. Mama popłakała się, a ojciec po wysłuchaniu mojej relacji obejmującej zdarzenia ostatnich godzin, z uznaniem oświadczył, że zachowałem się jak dorosły.

Po południowym odpoczynku ruszyliśmy dalej. Powoli zbliżaliśmy się do Sandomierza, tam ojciec chciał przejść przez most na drugą stronę Wisły. Informacje, jakie uzyskiwaliśmy o możliwościach przeprawy, były sprzeczne.

Jedni mówili, że mostu już nie ma, bo został wysadzony w powietrze, inni, że jest, ale Niemcy go stale bombardują i ostrzeliwują, a jeszcze inni zapewniali o przeznaczeniu mostu tylko do użytku wojska. Postanowiliśmy ruszyć dalej na północ, do Zawichostu, i tam próbować przeprawy.

Szliśmy ścieżkami przez nadrzeczne łęgi, blisko rzeki. Po kilku kilometrach marszu dostrzegłem przy brzegu mały, zbity z desek pomost do którego była przycumowana łódź, a na pomoście siedział kilkunastoletni chłopak i łowił ryby. Zbiegłem w dół i zapytałem, czy może nas przewieźć na drugą stronę. Pokiwał twierdząco głową i powiedział, że chętnie, ale dopiero w nocy, bo w dzień niemieckie samoloty strzelają do wszystkiego, co się tylko pokaże na wodzie. Zaszyliśmy się w kępy wikliny, rozpaliliśmy małe ognisko i piekliśmy nadziane na patyki i owinięte w liście łopianu kupione od chłopca ryby.

Nasz przewoźnik nie zawiódł, powrócił późnym wieczorem i spokojnie przeprawił nas przez rzekę. Od strony Sandomierza dobiegały strzały i odgłosy wybuchów, a południowy horyzont od czasu do czasu rozświetlały rakiety.
Byliśmy wypoczęci, więc maszerowaliśmy niemal do samego rana. Po południu dalej w drogę, a wieczorem udało się ojcu wynająć furmankę, która miała nas podwieźć kilkanaście kilometrów.

Po północy wjechaliśmy do Janowa Lubelskiego. Miasteczko przed kilkoma godzinami musiało przeżyć nalot i widok był koszmarny. Wszystkie domy wzdłuż długiej ulicy, którą jechaliśmy, były zrujnowane i wypalone, zgliszcza gdzieniegdzie jeszcze dymiły, a upiorne wrażenie potęgowały oświetlone promieniami księżyca, sterczące w górę kikuty kominów. Nigdzie nie było widać żywego ducha.

Jeszcze dwa dni marszu, w tym kawał drogi na przełaj, przez rozległe lasy. Minęliśmy Szczebrzeszyn, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie i następnego dnia wieczorem zatrzymaliśmy się u nadzwyczaj życzliwych gospodarzy, we wsi położonej kilka kilometrów od Zamościa. Tam dowiedzieliśmy się, że w Zamościu podobno są już Niemcy. Ojciec postanowił, że jutro obydwaj pójdziemy do miasta i może uda się nam kupić coś do jedzenia.

Niestety, trzeba było zmienić plany, gdyż w nocy przez wieś przeszły dość liczne polskie oddziały. Szli tyralierą, między opłotkami, wyraźnie wymęczeni ciągłymi potyczkami i długim marszem. Słabo uzbrojeni, tylko nieliczni dźwigali broń maszynową. Ale mimo walk prowadzonych w ciągłym odwrocie, maszerowali karnie; sprawiali wrażenie żołnierzy zdyscyplinowanych i zdecydowanych na dalsze, ciężkie zmagania.

Ojciec patrząc na tych dzielnych, młodych chłopców był wyraźnie wzruszony.

— Może mi się uda dojść do Kowla, a już myślałem, że wszystko stracone — wyszeptał sam do siebie.

Po północy przemarsz ustał, do rana było spokojnie i mogliśmy się przespać na świeżym, pachnącym sianie. Ledwo wstał mglisty i bezwietrzny poranek, od północnego wschodu, tam, gdzie pomaszerowali żołnierze, rozległy się strzały. Początkowo palba karabinowa, potem odgłosy broni maszynowej i pojedyncze wybuchy granatów. Gdy słońce zaczęło przepędzać poranną mgłę, odezwała się artyleria. Niestety, nie były to nasze działa. Widniejącą na horyzoncie wieś początkowo zasnuł dym, a potem tu i ówdzie zaczęły wykwitać pióropusze ognia. Po chwili cały północno-wschodni widnokrąg płonął. Drewniane, kryte strzechą chałupy zamieniły się w pochodnie, strzelając płomieniami wysoko w górę. Widok był przerażający. Zerwał się pobudzony pożarem wiatr i aż do nas gnał syk ognia i trzask palącego się drewna.

Co się dzieje z ludźmi, którzy tam mieszkają - ta myśl nie dawała mi spokoju. Wszyscy w milczeniu obserwowali tragedię swych sąsiadów, żegnali się i modlili, aby nas ten los ominął.

Pożar zaczął dogasać, zgliszcza pokrył dym, który wolno pełzł w naszą stronę, niosąc woń spalenizny.

Strzelanina trwała do południa, po zapadnięciu zmroku, mglistym wieczorem nasi żołnierze się wycofali. Ojciec długo rozmawiał z młodym porucznikiem, po czym wrócił do izby, wyjął z plecaka kaburę z pistoletem, pudełko nabojów i wręczył to swemu rozmówcy.

— Może się to panu jeszcze przyda — powiedział — mnie już nie będzie potrzebne. Pomyślałem, że rozstanie z cenną pamiątką oznacza po prostu koniec.

Na drugi dzień, wcześnie rano ruszyliśmy do Zamościa. Miasto było niemal puste, sklepy pozamykane. Pogoda dalej dopisywała i na pięknym zamojskim rynku biwakowali niemieccy żołnierze. Niektórzy porozbierani do koszul wygrzewali się do słońca jak na pikniku, a nie na wojnie.

Pomiędzy żołnierzami kręciło się kilku żydowskich chłopców, w błyszczących chałatach i czarnych, okrągłych jarmułkach. Trzymali przed sobą tacki z kanapkami, ciastkami, pudełka z czekoladkami. Usiłowali częstować niemieckich żołnierzy, którzy oganiali się jak przed natrętnymi muchami.

— Zobacz, co oni robią, jak mogą w taki sposób witać wrogów — powiedziałem wściekły do ojca.

Ojciec jakoś nie podzielał mojego oburzenia.

— No cóż — odparł — chcą sobie zjednać nowych panów, podobnie w 1920 roku witali bolszewików, a potem nas, gdyśmy bolszewików przegonili.

— No, ale Tuchman by czegoś podobnego nie zrobił — nie dawałem za wygraną.

Tuchman należał do najlepszych przyjaciół ojca, razem chodzili do szkoły, razem studiowali i także razem, na ochotnika, poszli na wojnę w dwudziestym roku.

— Oczywiście, że nie — odrzekł. — Tuchman jest nie tylko Żydem, jest również Polakiem i patriotą. Zapamiętaj — powiedział kończąc rozmowę — że wszędzie ludzie są różni.

Weszliśmy w małą, boczną ulicę, licząc, że może tam jakiś sklep będzie otwarty. Przed zamkniętą piekarnią stała grupka żołnierzy z oficerem i łamiąc sobie języki usiłowali odczytać nazwę sklepu.

— Co to za sklep? — zapytał oficer ojca.

— Piekarnia — odpowiedział ojciec po niemiecku.

— Znasz niemiecki? — zainteresował się.

Ojciec pokiwał głową.

— A skąd jesteś? — dociekał dalej.

— Z Krakowa — odrzekł ojciec.

— Uciekinier?— indagował Niemiec.

Ojciec znów pokiwał głową.

Oficer przybliżył się do nas, i cicho, aby nie słyszeli jego towarzysze powiedział:

— Tu przyjdą Rosjanie, aż do linii Wisły i Sanu, lepiej wracaj do Krakowa.

Ojciec stał, jakby uderzony obuchem.

— Tu? Rosjanie?— zapytał raz jeszcze.

Ja, ja — dodał Niemiec.

Ojciec wykrztusił tylko:

Danke — i wyszeptał do mnie — no to wracamy.

Szybko więc wróciliśmy do naszej tymczasowej siedziby i postanowiliśmy wyruszyć z powrotem jutro o świcie. Gospodarz zgodził się nas podwieźć kilkanaście kilometrów, przy czym ojciec wybrał kierunek na Biłgoraj i Leżajsk, gdzie liczył na możliwość dalszej podróży do Krakowa pociągiem.

Uzupełniliśmy zapasy żywności i wóz zaprzągnięty w dwa konie od wczesnego rana szparko nas wiózł po leśnym dukcie. Okolica była pusta, tylko miejscami pojawiały się ślady wojny. Przewrócone wozy, jakieś skrzynie, rozbita kuchnia polowa, gdzieniegdzie porzucony karabin i sterta połamanej broni.

Z lasu wychynęły nagle na drogę trzy bezpańskie konie, na które łakomym wzrokiem spojrzał wiozący nas gospodarz. Konie na nasz widok na chwilę przystanęły, potem głośno zarżały i znowu zagłębiły się w leśną gęstwinę. Musiały już zasmakować niespodziewanej wolności.
Wjechaliśmy na dużą polanę, gdzie między porozrzucanym drobnym sprzętem stały trzy działa. Ojciec przyglądał się im uważnie i nagle krzyknął do woźnicy:

— Zatrzymaj się, cholera, zostawili zamek!

Zsiadł z wozu, podniósł z ziemi jakiś stalowy pręt i zaczął manipulować przy jednej z armat. Pracując ojciec zawsze lubił sobie podśpiewywać. I tym razem nie mogło być inaczej. Zanucił piosenkę, którą bardzo lubiłem:

 

Nie masz to jak sapery, ry, ry,
same pany inżyniery, ry, ry
Chłop w chłopa jak tyka, siekiereczką pomyka,
Nie masz jak saperska wiara, ra, ra
Budowali most na Nidzie, dzie, dzie,
sam komendant po nim idzie, dzie, dzie
Mostek się zawalił, komendanta przywalił,
Bo się nim za bardzo chwalił, lił, lił.

 

Po chwili wyjął spory metalowy przedmiot i nie widząc miejsca, gdzie można by go schować, przytachał na wóz.

— Czyś ty zgłupiał? Po co to bierzesz? — zapytała zdenerwowana mama.

— Cicho, zaraz się tego pozbędziemy — odparł spokojnie i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Po kilku minutach jazdy pojawiły się przy trakcie bajora pokryte kożuchem zielonej rzęsy, wybrał największe z nich i tam, wielce zadowolony, wrzucił zamek.

Ledwo co ruszyliśmy, kiedy naprzeciw nas ukazała się bryczka. Jej pasażerowie wyglądali jakby ich żywcem przenieśli z filmowej komedyjki. Powoził chudziutki mężczyzna z ptasią twarzą, ubrany w szary garnitur z zielonymi wyłogami i tyrolski kapelusz, a obok niego siedział potężny grubas w mundurze niemieckiego podoficera.

— Skąd się już te dranie tu wzięli?— wyszeptał zadziwiony ojciec.
Grubas zaczął wykrzykiwać:

Halt! Halt! — wstał i podniósł rękę, aby nadać wagi swym słowom, ale ponieważ bryczka jeszcze jechała, stracił równowagę i klapnął z powrotem na siedzenie. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu i dopiero szturchnięcie mamy przywróciło mi powagę.

Bryczka się zatrzymała, gruby wstał ponownie, wskazał palcem na jednego z naszych koni i powiedział po polsku:

— Wyprzęgaj!

Woźnica siedział jak skamieniały.

— Wyprzęgaj! — krzyknął raz jeszcze, uderzając ręką po wiszącej na brzuchu kaburze z wielgaśnym pistoletem.

Nasz gospodarz już nie zwlekał, wyprzęgnął konia, potem zrobił to samo z nie pasującym Niemcom do pary koniem z bryczki i wreszcie pozwolono nam jechać dalej.

Woźnica zmarkotniał, zamieniony koń, mimo że ciągnął dobrze, był znacznie mniej okazały od swego poprzednika i ojciec musiał dołożyć parę złotych, abyśmy mogli dotrzeć do umówionego miejsca, czyli do Biłgoraja. Była to mniej więcej połowa drogi z Zamościa do Leżajska.

Z Biłgoraja ruszyliśmy pieszo, polnymi drogami i leśnymi duktami, utrzymując kierunek według kompasu i nocując gdzie popadło, to w stogu siana, to w opuszczonym przez drwali leśnym szałasie. Pogoda była w dalszym ciągu piękna, tylko noce coraz zimniejsze. W odróżnieniu od pierwszego etapu naszej wędrówki, do Zamościa, drogami zatłoczonymi wojskowymi taborami i tłumem uciekinierów, teraz było pusto i cicho.

Po trzech dniach doszliśmy do przedmieść Leżajska i zatrzymaliśmy się przed prowizorycznym mostem na Sanie. Przed mostem stał niemiecki posterunek kontrolujący pokaźną kolejkę podobnych do nas nieszczęśników pragnących się dostać na drugi brzeg rzeki.

Dowodzący podoficer dokonywał widocznie jakiejś segregacji, gdyż bacznie wpatrywał się w twarze podchodzących kolejno osób, jednych przepuszczał, a innych odsyłał na bok. Południowa uroda matki i moja, podkreślona dodatkowo wrześniową opalenizną nie spodobała się strażnikowi aryjskiej rasy.

Wrzasnął:

Juden, weg! — i wskazał ręką, abyśmy zeszli z mostu.

Dopiero pojawienie się ojca, typowego nordyka, wysokiego blondyna z niebieskimi oczami i do tego świetnie władającego językiem Goethego i führera, przekonało Niemca i ten łaskawie pozwolił nam przejść na drugą stronę Sanu.

Sam nie wiem dlaczego, ale podczas tego całego zdarzenia wcale się nie bałem, tylko uważnie przypatrując się temu żołnierzowi doszedłem do wniosku, że jego czarne i gładkie włosy, niskie czoło oraz mały, spłaszczony nos nie są przecież aryjskie i świadczą o przynależności do rasy laponoidalnej.

Coś o tym wiedziałem, gdyż wielokrotnie z nudów przeglądałem znajdującą się w ojcowskiej bibliotece książkę profesora Czekanowskiego Człowiek w czasie i przestrzeni.

Nie było jednak czasu na rozmyślanie o zawiłościach tego świata, gdyż szybko skierowaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Nawet nie zatrzymaliśmy się przed stojącym na peronie i niemiłosiernie zatłoczonym pociągiem, do którego jeszcze usiłowali się dostać dodatkowi pasażerowie, ale udaliśmy się poza stację, gdzie zachęcony jakimś datkiem napotkany kolejarz zaprowadził nas do stojących na bocznicy kilku wagonów, solennie zapewniając, że jeszcze przed wieczorem będą dołączone do składu pociągu jadącego do Krakowa. Radził zaopatrzyć się w wodę i żywność, gdyż podróż zapewne potrwa długo.

Kolejarz mówił prawdę, wieczorem rzeczywiście ruszyliśmy w drogę. Po kilkunastu minutach jazdy pociąg stawał na godzinę lub więcej, przepuszczał transporty wojskowe, znowu ruszał i ponownie stawał. Pogoda się zmieniła i zaczął siąpić pierwszy od co najmniej miesiąca deszcz.

Nazajutrz po południu, na jakiejś stacji, a była to chyba Dębica, zaintrygowało nas poruszenie wśród niemieckich żołnierzy znajdujących się na peronie. Przekazywali sobie widocznie świeżo wydaną frontową gazetę, a z ich rozmów można się było domyśleć, że Warszawa skapitulowała. Informacja ta przygnębiła stłoczonych pasażerów, chociaż już od kilku dni, kiedy wiadomo było, że od wschodu wtargnęli do kraju Rosjanie, nikt się nie łudził możliwością dalszej obrony.

Jechaliśmy w wagonach bez przedziałów, z poprzecznymi rzędami ławek, co sprzyjało integracji podróżnych. Wkrótce wszyscy w naszym wagonie, a także w wagonach sąsiednich, poznali się i zaczęli wzajemnie się wspierać. Zaraz przyszedł mi na myśl czytany gdzieś opis podróży koleją transsyberyjską trwającej dwa tygodnie. Tak długo chyba nie pojedziemy, ale atmosfera stawała się podobna.

Z grupy nieznanych sobie ludzi tworzyła się jednolita społeczność, zwierzano się z kłopotów, udzielano rad i wskazówek w różnorakich, często bardzo osobistych i intymnych sprawach.

Największe problemy były z wodą do picia, bo mało kto dysponował jakimś większym naczyniem. Zaraz uformowała się grupka kilku mężczyzn, którzy na każdym postoju z wszystkimi dostępnymi naczyniami wybiegali na poszukiwanie zdatnej do picia wody. Dobrze, że posłuchaliśmy kolejarza na stacji w Leżajsku, bo nasze trzy litrowe butelki były w ciągłym obiegu.

Zaczęto się również dzielić jedzeniem, gdyż znaleźli się i tacy, którzy nie mieli niczego, co by się do spożycia nadawało.

Wśród podróżnych było wielu Ślązaków. Martwili się, w jaki sposób wrócą do domu, ponieważ nasz pociąg kończył swój bieg w Krakowie. Niepokoiły ich także pogłoski, że Niemcy pozwalają na powrót tylko urodzonym na Śląsku.

Dwa razy dziennie, przepychając się przez ludzką gęstwinę, przemierzała pociąg starsza, z opadającymi na ramiona długimi, siwymi włosami, nieszczęśliwa kobieta, której wojenne zdarzenia wyraźnie zaburzyły psychikę. Wszystkim opowiadała o swym synu, zajmującym w Mościcach poważne stanowisko asesora. Syn jest człowiekiem tak majętnym i wpływowym, że każdemu chętnemu udzieli pożyczki, załatwi intratną pracę i znajdzie mieszkanie. Tych, co raczyli jej wysłuchać, zapraszała do Mościc. Sama jednak w Mościcach nie wysiadła i pojechała do końca trasy.

Na większych stacjach mijaliśmy stojące na bocznicach, składające się z towarowych wagonów pociągi z jeńcami. Wychudzeni, pokryci kilkudniowym zarostem, bez pasów, wyglądali przygnębiająco i rzadko kiedy odpowiadali na nasze pozdrowienia. Jeszcze nie otrząsnęli się z wrześniowej klęski.

— Tyle zostało z naszej armii, którą tak się szczyciliśmy — mówili z goryczą podróżni. — Dlaczego tak się stało? — pytali jeden drugiego. —

Dlaczego tak jak w czasie rozbiorów ulegliśmy połączonej przemocy zaborczych sąsiadów. Czy już nigdy nie potrafimy wybić się na niepodległość przez nikogo nie zagrożoną? Mało kto potrafił sobie uświadomić, że to tylko przegrana bitwa, a długa wojna dopiero przed nami.

Cała podróż trwała trzy doby, ale kiedy po miesięcznej tułaczce stanęliśmy przed dworcem, na krakowskim bruku, rozpierało nas szczęście, że wreszcie cali i zdrowi jesteśmy w domu.

[jak kupić tę książkę - patrz dział 'kontakt']

[czytaj Rozdział IX - Na tandecie]

 

 

Copyright © 2012 Zbigniew Szpil