Fragmenty książki "Dobra pamięć"
Rozdział IX
Na tandecie
Staliśmy z Jużem na mostku i obserwowaliśmy, jak wąsate ślizy dostojnie opływają kępy moczarki, co jakiś czas stukając pyszczkami w zieloną gęstwinę. Był piękny, niefrasobliwy, letni poranek, jaki zdarza się tylko zaraz po zakończeniu szkolnych zajęć, na początku wakacji.
Od strony ulicy Rzecznej rozległo się wesołe gwizdanie. Środkiem jezdni szedł wysoki, szczupły chłopak, z strzechą jasnych włosów, których niesforne kosmyki opadały na czoło. W obydwu rękach niósł pokaźnej wielkości klatki. Był to popularny w całej okolicy miłośnik gołębi, zwany Ciacho - Lody. Ponieważ hodowla gołębi była zabroniona, ściany klatek były od wewnątrz przysłonięte kawałkami tektury tak, aby nikt niepowołany nie mógł dostrzec co się w środku znajduje, natomiast w dnie i pokrywie nawiercono kilkanaście małych otworów dla dostarczenia skrzydlatym więźniom powietrza.
— Cześć Ciacho — odezwał się Jużu — gdzie idziesz?
Ciacho obruszył się nieco tym bezceremonialnym powitaniem, ale odrzekł spokojnie:
— Na Tandetę.
— Możemy iść z tobą? — zapytał Jużu.
— A macie na bilety? — odpowiedział pytaniem Ciacho.
— Pewnie, że mamy — odparł Jużu, po czym zwrócił się szeptem do mnie: — Pożyczysz sztary na bilet?
Jużu był mi już winien parę złotych, ale ponieważ dawno nie byłem na Tandecie, a bardzo lubiłem to miejsce, więc zgodziłem się na pożyczkę i ruszyliśmy w drogę.
— Weź tę klatkę — Ciacho wręczył Jużowi potężne pudło.
— A czemu ja? — oburzył się.
— Bo nie masz forsy na bilet — zakończył stanowczo dyskusję Ciacho.
Z uwagą przyglądałem się, jak Ciacho jest ubrany. Był to strój mocno zbliżony do mundurów junaków wcielanych do hufców pracy, zwanych Służbą Budowlaną, ozdobiony nawet naszywkami oznaczającymi wyższy stopień w hierarchii tej organizacji.
— Co to Ciacho, robisz za baudiensta? — zapytałem.
— E, tam — uśmiechnął się — to tylko tak dla hecy, wiesz, że mam już swoje lata i muszę kombinować.
Miał już co najmniej 18 lat i zapewne uważał, że to przebranie może go uchronić w razie jakiejś łapanki.
Doszliśmy do przystanku na Urzędniczej i po chwili zajechał nasz tramwaj. Pierwsza połowa wagonu, Nur für Deutsche, była niemal pusta, druga, dla tubylców, już mocno przepełniona. Ciacho oddał mi klatkę z gołębiami i sam zaczął się przepychać, robiąc nam miejsce na tylnym pomoście.
— Gdzie tak się pchacie z tą menażerią? — jakiś nieduży człowieczek w kolejarskim mundurze zaparł się i wcale nie zamierzał ustępować.
— A co, chłopoki będą z bagażem za tramwajem lecieć? — wzięła nas w obronę tęgawa niewiasta i pchnęła kolejarza rozłożystym biodrem tak, że ten zatrzymał się dopiero na krawędzi pomostu, stukając okutym daszkiem czapki w szybę.
— Co pon tak dzwonisz, jak motorniczy? — zaśmiał się Ciacho i następnie zwrócił się do naszej obrończyni z galanterią, o jaką bym go nigdy nie posądzał.
— Rączki całuję szanownej pani, bardzo dziękujemy za pomoc.
— Eee, co tam — odrzekła — mój mąż nieboszczyk — tu otarła łezkę, która ozdobiła jej policzek na wspomnienie małżonka i konspiracyjnie ściszając głos, dodała — też bardzo ptoki lubił.
— A jak godność, można zapytać? — kontynuował rozmowę Ciacho.
— Rosołowa jestem — przedstawiła się.
— Znałem szanownego małżonka, znałem. Ho, ho, nie było drugiego takiego hodowcy ani na Krowodrzy, ani na Łobzowie.
Tymczasem minęliśmy przystanek na Placu Inwalidów i wjechaliśmy w Karmelicką.
— Heili Heila! Heili Heila! — z Batorego z głośnym śpiewem maszerowała kolumna Hitlerjugend. Pierwsza szła grupa chłopców, z rudym wyrostkiem na czele, za nimi dziewczęta.
— Ale się dranie panoszą — szepnęła pani Rosołowa.
Kolumna zatrzymała się przed przejeżdżającym tramwajem, rudy z pogardliwym uśmieszkiem spoglądał na przeładowaną przyczepę. Pokazaliśmy mu więc z Jużem, gdzie się ręka zgina, a ten aż pokraśniał z wściekłości.
— Cóż to za przebierańcy? — zapytał Ciacho, na widok gromadki barwnie umundurowanych żołnierzy, jacy pojawili się u wylotu Szewskiej.
— To Włosi — wyjaśnił kolejarz — stacjonują na Siennej ulicy, tam gdzie przed wojną było Gimnazjum Świętego Jacka.
— Ładne chłopoki — westchnęła pani Rosołowa.
— Ładne, ale z Hitlerem trzymają — kolejarz nie ustępował.
— Eee, to tylko przez tego łysego kurdupla — zakończyła dyskusję pani Rosołowa.
Kolejarz się zamyślił, wsunął w róg pomostu i zanucił tak cicho, że tylko ja, stojąc najbliżej mogłem usłyszeć słowa piosenki:
Nasza czwarta kompanija nad Piavą stoi,
nad Piavą stoi, nad Piavą stoi
i pisze do Taliana, że się go nie boi,
że się go nie boi,
nic a nic...
i pisze do Taliana czarnym atramentem,
czarnym atramentem, czarnym atramentem
że się go nie boi z całym regimentem,
z całym regimentem,
nic a nic...
Na przystanku pod Świtem zrobiło się tak tłoczno, że kilku pasażerów wisiało na stopniach tramwaju.
— Raus, raus! — pokrzykiwali dwaj niemieccy żandarmi, z dyndającymi na piersiach blachami w kształcie półksiężyca. Ponieważ nikt się nie kwapił do opuszczenia swego miejsca, zaczęli okładać opornych gumowymi pałkami i znów, nie wiadomo jakim cudem, kilka osób wtłoczyło się do wagonu.
Ze sporą grupą pasażerów wysiedliśmy na Kazimierzu i udaliśmy się w kierunku placu Żydowskiego. Byłem w tej okolicy przed samą wojną, kiedy to wybrałem się z mamą do Szpitala Bonifratrów, gdzie jeden z braciszków w sposób błyskawiczny oraz bezbolesny i to za jedyne 50 groszy usuwał zęby.
Był to dzień szabasu i z trudnością przeciskaliśmy się przez gęsty tłum odświętnie ubranych ludzi. Ciemne żakiety i kapelusze mieszały się z długimi chałatami i jarmułkami. Całkiem inny i odrębny świat niż kilka ulic dalej.
Dzisiaj, kiedy Żydów przesiedlono do getta w Podgórzu, ulice opustoszały, duża część sklepów była jeszcze pozamykana i tylko stare szyldy przypominały dawnych właścicieli. Ale już kilka kroków dalej, w stronę Miodowej i Szerokiej, ludzi zaczęło przybywać, pojawili się pierwsi sprzedawcy i pierwsze kramy. Obecny wokół, wiekowy duch handlu sprawił, że tutaj znalazła się Tandeta.
Na Tandecie mając szczęście można było trafić na niebywałą okazję. Jużu do znudzenia opowiadał historię, którą w wielkiej tajemnicy jedna ze znajomych przekazała jego mamie. Otóż kupiła ona za parę groszy duży, używany zimowy płaszcz z licznymi guzikami obszytymi suknem. Jeden z guzików się urwał i zdumiona właścicielka stwierdziła, że w środku znajduje się złota dwudziestodolarówka. Złote monety były we wnętrzu wszystkich guzików, w tych mniejszych o drobniejszych nominałach i w taki oto sposób szczęśliwa nabywczyni starego płaszcza stała się posiadaczką skarbu niebagatelnej wartości.
Zauważyłem jak Jużu z wielkim zainteresowaniem ogląda demonstrowaną przez sprzedających garderobę, szukając obszytych materiałem guzików. Jedną sztukę wziął nawet do ręki starannie obmacując guziki, na co handlarka zareagowała gwałtownym;
— A idże bajoku zafajdany, przestań mi odzienie brudnymi łapami smarować — na co oburzony Jużu z wyniosłą miną odpowiedział
— No, żnalażła się hrabina czyścioszka.
Odprowadziliśmy Ciacha na plac Żydowski, gdzie gromadzili się hodowcy drobnego inwentarza, a sami zaczęliśmy wędrować po okolicy, chłonąc niepowtarzalną atmosferę tego miejsca. Można było tu spotkać wielu oryginałów i to lubiłem najbardziej.
— Amerikańska automata do wieszania krawata! — zachwalał jakiś wyleniały blondyn, demonstrując przedmiot wykonany z kilku kawałków drutu.— Proszę nie łamać, nie zginać, tylko łagodnie wypinać — instruował.
Kilka kroków dalej wwiercał się w uszy piskliwy, a donośny głos:
— Zawsze pożywne i zdrowe, cukerki leśno-miętowe! Cukerki leśno-miętowe chronią drogi oddechowe!
Sprzedawca prowadził handel obnośny, oferując paczuszki z cukierkami z zawieszonego na szyi koszyka. Ponieważ w sklepach cukierków nie było, wyszperałem parę groszy i nabyłem paczuszkę podejrzanych słodyczy, dzieląc się z Jużem sprawiedliwie, po połowie.
Jużu zainteresował się stolikiem, przy którym gładko zaczesany, krępy brunet ze szramą na policzku, otoczony wianuszkiem ciekawskich, prowadził grę w trzy karty, a ja poszedłem dalej.
Wśród tłumu kręcili się młodzieńcy handlujący walutą, szepcąc konspiracyjnie:
— Twarde, miękkie, twarde, miękkie.
Sprzedawcy sacharyny, wykrzykiwali swoje:
— Sacharyna! Sacharyna! słodkie życie, słodkie picie!
Inni zaś oferowali kamyczki do zapalniczek.
Nad tłumem górował sprzedawca dewocjonaliów, potężny mężczyzna z długą brodą, o wyglądzie biblijnego patriarchy. Co chwilę rzucał na bruk jakieś kulki, które rozpryskując się z sykiem zasnuwały najbliższe otoczenie dymem. Unosił wtedy ręce do góry i krzyczał głosem potężnym jak dzwon:
— Ziemia się pali, ziemia się pali! Ojcze, matko, nie poszliście do Częstochowy, to Częstochowa przyszła do was.
Spokojniej natomiast było przy stoliku, gdzie zasuszony staruszek reklamował srebrzysty preparat do czyszczenia plam. Nazwa wywodziła się chyba od folii, w jaką owinięte były kawałki substancji przypominającej wyglądem zwykłe mydło. Staruszek zmęczonym, monotonnym szeptem oznajmiał:
— Gdy się zrobi plama nie trzeba wycierać, tylko stosować srebrzysty preperat — a następnie dodawał, nie wiadomo dlaczego w liczbie mnogiej — my go tu mamy, my go sprzedawamy.
Wielka, nadnaturalnej wielkości stopa, z licznymi, monstrualnymi odciskami informowała, że tu można nabyć Kuramid, rewelacyjny środek na te dolegliwości.
— Kuramid działa na ślad, jedna kropla tego płynu na wata, a stara babcia z grobu wstaje — zachęcał do kupna sprzedawca.
Spora grupka ciekawskich, szczególnie pań, otaczała ruchliwego bruneta z zabójczym wąsikiem, którego tyrad wygłaszanych mocno przepitym głosem najbardziej lubiłem słuchać. Sprzedawca uniwersalnego lutu do garnków opisywał jego zalety i sposób zastosowania.
— Każda kucharka może być blacharka swego garka. Bez kolby, kwasu, cyny, zajzajeru sama sobie rozharatam, sama sobie załatam. Za pomocą nafty, świecy, łucziwa, benzyny oraz innej spaliny sama sobie naprawiem, sama sobie nita wstawiem.
— Dzień dobry panu — usłyszałem za sobą.
Nie zareagowałem, bo przecież nikt tak się do mnie nie zwracał. A tu jeszcze raz:
— Dzień dobry panu.
Przede mną stał autentyczny Chińczyk uśmiechając się promiennie.
— Dzień dobry panie Li — odpowiedziałem, dziwiąc się niepomiernie, że pan Li mnie poznał. Nie wiem, czy Chińczyk rzeczywiście nazywał się Li, ale tak go ochrzciłem, kiedy go zobaczyłem pierwszy raz, tuż przed wojną, uznając, że jest to najlepsze chińskie nazwisko.
Pan Li był zatrudniony w mieszczącej się w jednym z nowoczesnych budynków przy placu Inwalidów firmie Drzewiecki i Jeziorański, tej samej co ojciec. Pracował jako portier, ale pełnił także i inne funkcje, załatwiał pocztę i świetnie parzył chińską herbatę. Mówiono, że w młodości był zamożnym kupcem i na swe nieszczęście znalazł się w Rosji w czasie rewolucji. Stracił cały majątek, a ponieważ bliżej mu było do Polski niż do ojczyzny, tutaj się osiedlił i zadomowił.
Pan Li zapytał o zdrowie ojca, przekazał mu pozdrowienia i poprowadził do swego stoiska, wokół którego krzątała się pani Li, która nie była Chinką, ale nie schodzący z twarzy uśmiech, przejęła widocznie od swego męża. Państwo Li gotowali i sprzedawali pierożki, mieszczące się w kilku dużych garach owiniętych kocami, dla ochrony przed utratą ciepła.
— Jakie pan sobie życzy — zapytał Chińczyk — z mięsem czy z czereśniami?
— Dziękuję, ale nie mam już pieniędzy — wyjaśniłem.
— Nie szkodzi, to na koszt firmy — odparł.
Gdzieś słyszałem, że Chińczycy jedzą psy, więc dla pewności wybrałem pierogi z czereśniami. Mądry pan Li wyraźnie odczytał moje myśli, bo natychmiast wyjaśnił:
— My proszę pana psów nie jadamy.
Zrobiło mi się głupio, ale świetne pierożki momentalnie poprawiły samopoczucie.
Najedzony i w pogodnym nastroju wybrałem się na poszukiwanie Juża. Oczywiście zastałem go przy człowieku ze szramą, zachęcającego do gry w trzy karty. Jużu stał przy samym stoliku uważnie obserwując ruchy szulera. Ktoś z tyłu Juża popchnął i ten potrącił stolik.
— Odejdź mały od stolika, bo ci noge złame — warknął zniecierpliwiony oszust, a Jużu przerażony odskoczył jak oparzony. Po chwili ochłonął i rzekł:
— Sztary, przejrzałem go na wylot, ża każdym rażem wiem, gdzie jeszt czerwona karta, pożycz piątkę, a wszystko czo wygram podzielimy na połowę.
— Ta chytrość kiedyś cię zgubi, dobrze wiesz, że nie mam pieniędzy — odrzekłem.
— To pożycz od Chińczyka, widziałem jak ż nim rożmawiasz, on na pewno ma pieniądże — nie dawał za wygraną.
Popukałem się znacząco po głowie, dając koledze do zrozumienia, że całkiem zgłupiał i poszedłem szukać Ciacha.
Ten wyraźnie zadowolony wracał z opróżnionymi klatkami, w których znajdowała się tylko ukryta w tekturowym pudełku naprędce podziurawionym nożem, parka świeżo nabytej gołębiej arystokracji. Zaprowadziłem go do pana Li, gdzie sobie i Jużowi zafundował porcje pierogów i w dobrych humorach szczęśliwie wróciliśmy do domu.
[jak kupić tę książkę - patrz dział 'kontakt']
[czytaj Rodział II - Wielka ucieczka]
Copyright © 2012 Zbigniew Szpil