Fragmenty książki "A gdy w jesieni ustrój się zmienił..."
Rozdział VI
Nasza buda
Krakowskie gimnazjum Sobieskiego w pierwszych powojennych latach było wyspą patriotyzmu i tradycji, w którą coraz mocniej uderzały fale nowego porządku. Wszystko, z czego składała się nasza szkoła, sprzyjało zachowaniu ugruntowanych od lat wartości – solidny i potężny gmach, wspaniała przedwojenna kadra nauczycielska, prężnie działająca drużyna harcerska oraz tłum zdolnej młodzieży reprezentującej całe, wymieszane w wojennym tyglu społeczeństwo – od chłopskich synów z zapadłych wiosek, dzieci krakowskich mieszczan i repatriantów z Kresów, do potomków znamienitych arystokratycznych rodów. Trafiali się również, co prawda bardzo nieliczni, cudem ocaleni z pożogi holocaustu żydowscy chłopcy. Mimo głoszonej przez obłudnych piewców nowego reżimu teorii o wzmagającej się walce klas, wszyscy żyli w zgodzie i przyjaźni, bez względu na pochodzenie społeczne czy wyznanie.
Jednakże największym skarbem szkoły byli nauczyciele – o dużych kwalifikacjach zawodowych, oddani pracy i bardzo życzliwi swym wychowankom, co wówczas nie zawsze potrafiliśmy docenić. Niepozbawieni wszakże ludzkich przywar i słabości, mieli w swym gronie wielu oryginałów sprawiających, że na szkolne zajęcia chodziliśmy z przyjemnością, licząc nie tylko na pogłębienie wiedzy, ale także na rozrywkę, która w szczenięcych latach jest przecież wartością bezcenną. Przyjemniej chodzić do szkoły, gdzie można się i uczyć i pośmiać.
Gdy dziś, po ponad pół wieku, spotykamy się w gronie przyjaciół i wspominamy dawne dzieje, obrazy z tamtych dni odżywają w pamięci, jakby wydarzyły się wczoraj. Śmiechu jest przy tym, co niemiara a każdy z nas zachował w pamięci głównie chwile radosne i przyjemne.
Wychowawcą naszej gimnazjalnej klasy E w pierwszych latach nauki był katecheta, ksiądz Szymeczko, człowiek już starszy, emanujący rzadko spotykaną dobrocią. Każda lekcja składała się z dwóch części: pierwszej, dosyć krótkiej, kiedy ksiądz dyktował treściwie ujęty bieżący materiał i drugiej, poświęconej na opowiadanie treści dzieł literatury światowej, której katecheta był gorącym wielbicielem. Pamięć miał fenomenalną; opowiadanie od czasu do czasu przerywał komentując wybrany wątek i wzbogacając go odpowiednio dobranymi życiowymi maksymami. Imponował nam znajomością literatury, a repertuar opowiadanych dzieł miał niezwykle bogaty, ale zauważyłem, że szczególnie lubił płodnego, obecnie całkowicie zapomnianego, węgierskiego pisarza Jokaia. W czasie jego lekcji panowała w klasie cisza jak makiem zasiał, stan nieosiągalny nawet przez najbardziej srogich profesorów.
Zdarzało się, że i poczciwy ksiądz się zdenerwował i pewnego razu skutki jego gniewu spadły na mnie i mojego przyjaciela jeszcze ze szkoły powszechnej, Henia Niedzielskiego. Nasz wychowawca długo nie przychodził na lekcję, więc wyszliśmy z Heniem na rekonesans. Ujrzeliśmy księdza na korytarzu, niestety, złośliwi koledzy zaparli się za drzwiami i zostaliśmy zdybani na zewnątrz klasy. Księżulo musiał mieć ciężki dzień, bo za to błahe w sumie przewinienie wyrzucił nas do domu, postraszył, że w szkole nie ma dla nas miejsca i w końcu kazał przyjść z rodzicami. Rodzice przyszli, ksiądz Szymeczko szybko się udobruchał i skruszonych winowajców przygarnął znowu pod swą zacną opiekę.
Z opinią księdza Szymeczki bardzo się w szkole liczono, wśród młodszych nauczycieli byli także jego wychowankowie, toteż w razie jakichś kłopotów zawsze spieszył ze skuteczną interwencją. Znał wielu wpływowych ludzi, i kiedy dowiedział się, że po uwięzieniu przez UB znalazłem się w tarapatach, usilnie próbował mi pomóc. Skromny, w wytartej sutannie, prawdziwy sługa boży. Dzisiaj takich jak on jest już niewielu…
Następnym naszym wychowawcą był pan Jaroszyński, pochodzący z Warszawy, którą po powstaniu musiał opuścić. Przed wojną był dyrektorem jednej z warszawskich szkół średnich; często i chętnie wspominał tamte czasy. Państwo Jaroszyńscy (w szkole pracowała również małżonka profesora) uczyli języka rosyjskiego. Władali nim świetnie, gdyż obydwoje ukończyli szkoły znajdujące się wówczas pod zaborem rosyjskim, w priwislanskim kraju. Jak nam kiedyś wyjawił wychowawca, pani Jaroszyńska ukończyła szkołę średnią wyróżniona medalem pokaźnych rozmiarów, sporządzonym ze szczerego złota. Tak oto hojnie dobry car – batiuszka nagradzał wyjątkowo zdolnych uczniów
Pan Jaroszyński, jowialny i dobrotliwy, choć nieco nudny w swych umoralniających opowieściach staruszek, został niesprawiedliwie nazwany martyszką. Na jego nieszczęście, pierwszym wierszem, jakiego mieliśmy nauczyć się na pamięć, była zabawnie napisana przez Kryłowa historia o małpie, która sądziła, że będzie czytać, gdy tylko sprawi sobie okulary. Przezwisko przylgnęło do niego na tyle mocno, że mama idąc na wywiadówkę rozpytywała o pana Martyszkę w przekonaniu, iż tak nazywa się nasz wychowawca. Na szczęście, ktoś w porę wyprowadził ją z błędu, bo mogłaby popełnić wyjątkowo nieprzyjemną gafę.
Byliśmy jednak zadowoleni, że to profesor Jaroszyński uczy rosyjskiego, ponieważ poprzednią nauczycielką tego języka było paskudne babsko, nazwane przez nas Kaza. Na pierwszej lekcji Kaza podyktowała hymn Związku Radzieckiego, zaczynający się od słów Sojuz nieruszimyj respublik swabodnych i pod srogim rygorami musieliśmy wkuć go na pamięć. Mimo, że sama na muzykę była głucha jak pień, zaraz po hymnie przyszła kolej na piosenkę Sziraka strana maja radnaja. Śpiewaliśmy ją chętnie, bo melodia była ładna, chociaż trudno się nie uśmiechnąć, powtarzając słowa Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt czeławiek...
Następnym pomysłem Kazy było pisanie listów do radzieckich towarzyszy. Każdy musiał sporządzić stosowną epistołę, przed wysłaniem starannie ocenzurowaną przez nauczycielkę; jednak odpowiedzi nie otrzymaliśmy. Na szczęście, szybko pozbyto się jej ze szkoły i wreszcie mogliśmy, podobnie jak ludzie radzieccy, odetchnąć pełną piersią.
Języka angielskiego uczył znakomicie pan Mroczkowski, nadzwyczaj sympatyczny człowiek, późniejszy wieloletni wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. Niestety, ze względu na szczupłość kadry nauczycielskiej, dostęp do nauki angielskiego był bardzo ograniczony.
Kolejnym i ostatnim szkolnym wychowawcą, już w liceum, był pan Spiechowicz, historyk – pogodny, miły i życzliwy uczniom. Traktował nas bardzo poważnie i gdy spotkał mnie na mieście spacerującego z dziewczyną, pierwszy szarmancko się ukłonił, czego zapewne nie uczyniłby profesor Chraca, łacinnik, jeden z największych w szkole oryginałów i zapiekły przeciwnik, jego zdaniem przedwczesnych, kontaktów damsko – męskich. Przykład swego nieprzejednanego stanowiska dał jeszcze w gimnazjum, a jego ofiarą stał się wyjątkowy poczciwina, nasz przyjaciel Rysiek, wyrośnięty i przystojny chłopak cieszący się sporym zainteresowanie przedstawicielek płci odmiennej. Rysiek, jako pierwszy w klasie, sprawił sobie modny kapelusz z szerokim rondem, typu sombrero. Kapelusze takie, czując zbliżającą się prosperity, masowo wytwarzał przedsiębiorczy rzemieślnik z ulicy św. Tomasza. W sombrero na głowie, z panną trzymającą go pod rękę, zdybał Ryśka na mieście profesor Chraca.
Potem wszystko zaczęło się niewinnie – Rysiek został poproszony do odpowiedzi, a jego kajet poddany kontroli. Pan Chraca natychmiast odkrył, że uczeń się pomylił i zamiast słówka baca, bacae, oznaczającego jagodę, napisał paca, pacae, co profesora bardzo rozsierdziło.
— No, piszesz paka, paczka — zaczął wykrzykiwać. — Ech, Ryszard, trupa ruszyłem!
Wszyscy byli zaskoczeni tym, bądź co bądź, nieprzyjemnym stwierdzeniem, a nauczyciel perorował dalej:
— Ech Ryszard, Ryszard, stań wpierw na własnych nogach a potem zajmij się amorami. Pamiętaj, że Herkulesa amores zjadły. A co potem? Przyszłość narodu po żłóbkach i przytułkach! — roztaczał przed Ryśkiem ponurą perspektywę.
Na drugi dzień wszystko już było w porządku i profesor dawał do zrozumienia, że żadnej urazy do Ryszarda nie czuje. W końcu nie na darmo w chwilach rozżalenia powtarzał
— Ja do was życzliwą prawicę wyciągam, a wy ją kąsacie.
Gorąco zachęcał również do wytrwałej i systematycznej pracy, ostrzegając
— Ocean przepłyniesz, a u brzegu utoniesz.
Pewnego razu nieopatrznie wdał się w dyskusję z wyjątkowo wygadanym i śmiałym w swych wystąpieniach chłopakiem, jakim był Michał. Michałowi zdarzyło się popełnić kardynalny błąd, ponieważ wypowiedział sylabę ae zamiast e, bodajże w słówku hae. Profesora bardzo to zdenerwowało i, wyginając się przy tym zabawnie, zaczął wielokrotnie powtarzać
— Hae, hae, no, Michał, mówisz hae, hae, hae.
— Panie profesorze, proszę mnie nie przedrzeźniać — wypalił oburzony uczeń. — Jak to wypada, żeby pan tak się wypinał — tu Michał przesadnie zademonstrował, jak profesor się wypina, i powtarza wkoło hae, hae, hae.
Pan Chraca się zmitygował i zaczął wygłaszać usprawiedliwienie.
— No przecież mogę się zdenerwować, niejedno w życiu przeżyłem — tłumaczył. — A ty, Michał, cóżeś przeżył? — zapytał na koniec.
— Drugą wojnę światową! — odpalił bez namysłu Michał, co sprawiło, że wytrącił profesora z konceptu na dobrą chwilę.
Po kilku latach, gdy wracaliśmy z Zygmuntem z zajęć na uczelni, spotkaliśmy pana Chracę wypoczywającego na ławce w Parku Krakowskim.
Skłoniliśmy mu się nisko, a profesor poprosił byśmy usiedli obok niego. Długo i szczegółowo wypytywał o studia, postępy w nauce i plany na przyszłość, a gdy Zygmunt w końcu wyjawił, że spieszy się, ponieważ umówiony jest z dentystą, na pożegnanie wygłosił jedną ze swych niezliczonych maksym
— Dobrze, Zygmunt, robisz. Zdrowe zęby – zdrowy duch!
Czołowym łacinnikiem w III Gimnazjum był bez wątpienia pan Kaszyczko. To on kładł podwaliny pod naukę tego boskiego języka, i aby pozbawić nas wszelkich złudzeń, już na pierwszej lekcji oznajmił:
Kto nas męczy gramatyczką?
Nasz profesor, pan Kaszyczko!
Na początku lekcji zwykle przeprowadzaliśmy próbę sprawdzenia nastroju, w jakim znajduje się pan profesor. Witaliśmy wchodzącego do klasy mistrza chóralnym Salve magister noster!, przeciąganym ponad wszelką miarę w myśl łacińskiego powiedzenia tempus fugit, co oznaczało, że czas ucieka i będzie go mniej na budzące powszechną trwogę przepytywanie. Kiedy pan Kaszyczko miał dobry humor, odpowiadał nam podobnie, niemiłosiernie ciągnąc saaalveeeteee puuueeriii! Gdy był w złym nastroju, odpowiadał krótko i wszyscy wiedzieli, że dziś przelewek nie będzie.
W dniu odpytywania gramatyki poddawał nas nieprawdopodobnej ekwilibrystyce umysłowej, wyrzucając pytania z prędkością karabinu maszynowego
— Kochałem amo, pokochałem był amare, pokochać, kochaj…
Największym przewinieniem było powtarzanie pytania przez ucznia, i tego profesor nie tolerował. Okazywał natomiast wyrozumiałość, gdy nad prawidłową odpowiedzią zastanawialiśmy się nieco dłużej. Samo wezwanie do przepytywania również było bardzo miłe, zawsze poprzedzone wierszykiem:
Przyjdzie mi tu na środeczek
pewien miły aniołeczek
Pan Kaszyczko doskonale pamiętał kiedy każdy z nas ma imieniny, prosił solenizanta na środeczek i przy aprobacie całej klasy składał serdeczne życzenia, całując delikwenta w obydwa policzki. Po latach pamiętamy tylko te przyjemne chwile, a niejeden z nas zawdzięcza panu profesorowi Kaszyczce do dziś sprawnie funkcjonujący umysł.
Nauczycieli historii przewinęło się przez naszą szkołę wielu. Oprócz naszego licealnego wychowawcy, pana Spiechowicza, byli profesorowie Szpunar – brodaty, poważny i surowy, Dunikowski – wesoły i jowialny, nie wiadomo dlaczego nazywający przepytywanego ucznia rylek, pan Podkówka – wierny kibic Wisły, przyjaciel młodzieży, w charakterystycznych, grubych i bardzo silnych okularach, oraz profesor Fuchs, którego ceniliśmy najbardziej – wspaniały człowiek i wykładowca.
Lekcje prowadzone przez pana Fuchsa były samą przyjemnością, tym bardziej, że historia zawsze bardzo mnie interesowała, podobnie jak mojego sąsiada w ławce, przyjaciela jeszcze ze szkoły powszechnej, Ryśka Stempkowskiego. Profesor Fuchs, dopóki nie rozeznał naszych umiejętności, zachodził w głowę, kto od kogo podczas klasówek ściąga i z niedowierzaniem wysłuchiwał solennych wyjaśnień o całkowicie samodzielnej pracy.
Ten gorący patriota i obrońca tradycyjnych wartości, z własnej inicjatywy przygotował kilka wykładów z historii doktryny socjalistycznej wierząc, że to może nam się kiedyś przydać. I rzeczywiście, przydało się. W czasie jakiegoś ogólnoszkolnego zebrania jeden z ZMP–owskich aktywistów, których z czasem przybywało, brutalnie zaatakował profesora Fuchsa nazywając go ojcem szkolnej reakcji i duchowym patronem wrogów nowej rzeczywistości, działających w nielegalnych organizacjach niepodległościowych. Poruszony do żywego podłymi oskarżeniami, których wyraźnym celem było zniszczenie naszego wspaniałego wykładowcy, wystąpiłem z żarliwą obroną profesora, używając jako koronnego argumentu treści owych wykładów. Wiedziałem doskonale, że intencją profesora nie było propagowanie i chwalenie socjalizmu, ale skutecznie ostudziłem zapał agresywnego przedmówcy, a sala przyjęła moje wystąpienie z pełną aprobatą. Chociaż w taki sposób mogłem się profesorowi zrewanżować, broniąc jego pozycji i dobrego imienia.
Geografii nauczała pani Brzoza, osoba miła, cicha i spokojna, oraz pan Marzec, wyjątkowy raptus. Geografię lubiłem i nieźle orientowałem się w tym przedmiocie, mimo to raz stałem się ofiarą jego cholerycznego usposobienia.
Profesor Marzec wszedł do klasy przed końcem przerwy, kiedy spokojnie czytałem gazetę. Pomału złożyłem ją dopiero wtedy, gdy zabrzmiał dzwonek, uważając, że przerwa jest dla uczniów. Profesora to zdenerwowało i zaczął tak wrzeszczeć, że aż szyby drżały, a słychać go było w całej szkole. Długo trwało nim się uspokoił, ale chyba dotarło do niego, że tym razem przesadził, ponieważ w czasie następnej wywiadówki dopytywał mamę, czy się na niego nie żaliłem. Nigdy nie miałem zwyczaju przenoszenia szkolnych spraw do domu, hołdując wyniesionej jeszcze ze szkoły powszechnej zasadzie choćby cię smażono w smole, nie mów co się dzieje w szkole. Po tym zdarzeniu stałem się pupilkiem profesora, co nie było bez znaczenia, ponieważ w wymierzaniu kar był bardzo srogi.
Adam, który pragnął zostać marynarzem, nie wiedział gdzie leży Maroko i musiał informację o położeniu tego kraju przepisać 150 razy. Niewiedza o rodzaju światła, jakim świeci Księżyc zmusiła Ryśka do przepisania prawidłowej odpowiedzi 100 razy. Egzekutorem tych kar był klasowy wójt, Wojtek Tabeau, któremu wymiar kary pan Marzec podawał głosząc sakramentalne
— Tabeau, 100 razy, Tabeau, 50 razy…
Pozycja wójta nie zawsze chroniła przed gniewem profesora. Jednym z nauczycieli fizyki był pan Oświęcimski, wielki oryginał. Wyróżniał się pokaźnym organem węchu, stąd też przezwisko Syfon, którego bardzo nie lubił, natomiast jełop było jego ulubionym określeniem, jakim profesor obdarzał niesfornych uczniów. Na melodię popularnego wówczas przeboju śpiewano o profesorze piosenkę
Syfony, ma nos czerwony
Woła jełopie
Gdy wkurzonyyy
Pewnego dnia profesor Oświęcimski spóźniał się na lekcję i stojący na straży Wojtek zbyt głośnym Syfon idzie! poinformował klasę o jego nadejściu.
— Kto to krzyczał idzie! idzie! — zapytał po wejściu do klasy wściekły profesor, pomijając wszak słowo Syfon.
Wojtek po chwili wahania wstał. Profesor przez dłuższy czas przeszywał go surowym wzrokiem, następnie, rozglądając się po klasie zapytał
— Gdzie jest wójt?
— To ja — wyszeptał Wojtek cichutko.
Tego pan Oświęcimski już nie zdzierżył.
— Ty zasrańcze! — krzyknął i na dłuższą chwilę odebrało mu mowę. Uspokoił się jednak szybko i przeszedł do ulubionego tematu, jakim były krakowskie zabytki, których był doskonałym znawcą i gorącym propagatorem ich ochrony.
— Idziesz jełopie i nie widzisz, a tu piękne wykusze, a tu wspaniałe portale, a ty idziesz i nic nie widzisz — powtarzał, zachęcając nas do zwracania bacznej uwagi na piękno architektury naszego grodu.
— Pojedziecie po południu na plac Wolnica — oznajmił któregoś dnia — i odpiszecie treść napisu, znajdującego się na tablicy umieszczonej na ścianie ratusza i zaczynającego się od słów Na placu tym, Bawołem niegdyś zwanym…
Do wypełniania tych poleceń przywiązywał większą wagę niż do wiadomości z fizyki. Gdy pewnego razu odpowiedź z tego przedmiotu mi nie wyszła, wyjaśnił bez ogródek:
— Poprawię ci notę, ale musisz narysować z natury jakiś krakowski kościół.
Wybrałem kościół św. Krzyża, bo wydawał mi się najłatwiejszy. Rysowałem go z widokówki, ale przed oddaniem pracy udałem się na miejsce i uzupełniłem kilka szczegółów z otoczenia świątyni. Postąpiłem słusznie, gdyż profesor bardzo skrupulatnie oglądał rysunek, a w terenie orientował się znakomicie. Słowa dotrzymał i poprawił mi ocenę.
Fizyki uczył także pan Wygrzywalski, jegomość nieco stetryczały i złośliwy. Wzorował się chyba na samym Einsteinie, bo podobnie jak on, z lubością grywał na skrzypcach. Kilkakrotnie nagabywał Zygmunta, aby wypożyczył mu nuty od znanego muzykologa, profesora Jachimeckiego, którego Zygmunt był dobrym znajomym i uczniem. Ja też nie miałem od naszego fizyka spokoju – nieraz zwracał się z prośbą o wykonanie rysunków do artykułów popularnonaukowych, którymi zasypywał krajową prasę. Dla utrzymania dobrych stosunków cierpliwie realizowaliśmy te zachcianki.
Kiedy w mieście zrobiło się głośno o napaści ucznia jednej ze szkół zawodowych na nauczyciela, co wówczas było zjawiskiem niespotykanym i zostało powszechnie potępione, klasowi żartownisie zaczęli zdarzenie wykorzystywać dla zrobienia na złość zgryźliwemu fizykowi.
— Zawartka, przestań wygrażać panu profesorowi!
— Łanuszka, schowaj ten okropny nóż!
Takie zdania, wypowiadane teatralnym szeptem, padały w klasie w chwilach największej ciszy, a biedny pan Wygrzywalski bacznie się rozglądał, skąd owe głosy dochodzą.
Przedmioty ścisłe, w przeciwieństwie do humanistycznych, w owym czasie nie były najsilniejszą stroną naszej szkoły, mimo że matematyki znakomicie nauczała pani Kracińska, której wykładów było mi dane słuchać, niestety, bardzo krótko.
Inny matematyk, Piotruś Zastawny, nie należał do nauczycieli szczególnie lubianych. Weselszym momentem jego lekcji był przeprowadzany od czasu do czasu przegląd postępów w nauce, dokonywany na podstawie zapisków z profesorskiego notesika, komentowanych różnymi uwagami i westchnieniami Piotrusia.
— Uuuu, Bokus, uuu Bokus — zaczynał od jednego z pierwszych w alfabecie, Leonarda zwanego Lelem, potężnego lekkoatlety. Dochodząc do końca listy, profesor zadawał sakramentalne pytanie
— No, Szaciłło, robisz co?
— Tak jest, panie profesorze — odpowiadał cienkim głosikiem kolega Szaciłło — powtarzam cały materiał — zapewniał.
— To róbże, rób! — kończył przegląd nasz matematyk, jak widać, nie pozbawiony poczucia humoru.
Matematykę wykładała także pani Szafraniec, osoba przezacna, sympatyczna i łagodna. Pracowała również jako astronom i zdarzało się, że po nocnym czuwaniu przychodziła na lekcję niewyspana, co przenosiło senną atmosferę na klasę i nie sprzyjało utrwalaniu matematycznej wiedzy.
Na szczęście nasz wychowawca, profesor Spiechowicz, zorientował się na kilka miesięcy przed maturą, że nasze wiadomości dotyczące królowej nauk są mocno dziurawe i zaprosił swego przyjaciela, pana Jodłowskiego, nauczającego matematyki w nowosądeckim gimnazjum, aby urządził nam intensywne repetytorium.
Pan Jodłowski, świetny matematyk i wspaniały dydaktyk, a przy tym człowiek wyjątkowo sympatyczny, przywrócił nam wiarę w piękno tego przedmiotu, a spora grupa kolegów wybierających się, łącznie ze mną, na studia techniczne, bez problemów zdała maturę i egzaminy wstępne.
Doktora Kloskę, nauczyciela chemii i biologii, można również bez wątpienia zaliczyć do ludzi bardzo oryginalnych. Nieduży, drobnej budowy, wyjątkowo dbał o wygląd zewnętrzny i zachowywał się z godnością. Nie na darmo nam opowiadał, że w czasach studenckich, kiedy otrzymał hojne stypendium, cieszył się opinią pierwszego eleganta i to gdzie – w Neapolu! Barwnie mówił o swych licznych, egzotycznych podróżach, wojennych przygodach i o trudnych zadaniach, jakie przed nim stawiano.
— Pewnego razu zawezwał mnie Marszałek i mówi: słuchajcie no Kloska, czy potraficie wyhodować takie konie, żebyśmy mogli na Moskala ruszyć?
— Tak jest, panie Marszałku — odrzekłem i musiałem zabrać się do hodowli koni — opowiadał, wymawiając słowo Marszałek z wielkim oddaniem.
Pan Golański, również biolog, zwany amebą, był przeciwieństwem doktora Kloski. Milczący i rzeczowy, nie zdarzyło się, aby wypowiedział jakieś słowo nie związane z treścią wykładu. Lekcje miał starannie zaplanowane i przygotowane, a na początku roku zaczynał od podania listy przyborów, jakich będzie wymagał. Z każdej lekcji dokładnie odpytywał, i Józek, który z przyborów otrzymał notę bardzo dobrą, był przez dłuższy czas przedmiotem żartów, że była to jedyna pozytywna ocena jaką otrzymał z biologii.
W pierwszej klasie gimnazjum biologii nauczał pan Mikstein, znany i ceniony filatelista, przykładający szczególną wagę do bezbłędnego wygłaszania podyktowanych definicji, a formułki zaczynające się niezmiennie od raz na zawsze ustalonych określeń, w rodzaju: ciało ptaka…, ciało ssaka… przeszły do legendy. W przypadku najmniejszej pomyłki delikwent usłyszał, że jest narodowym demokratą, co było jednoznaczne z uzyskaniem oceny niedostatecznej.
Szczególną rolę odgrywali w naszej szkole poloniści, z których najmilej wspominam panów Skoczylasa, Deszcza, Towpasza i Dajewskiego. Prawdziwym pasjonatem swego zawodu był profesor Towpasz, wspaniały dydaktyk, pragnący zaszczepić w naszych zakutych łbach miłość do ojczystego języka i zapisanych w nim dzieł. Prowadził lekcje wyjątkowo oryginalnie, wymyślał różne inscenizacje, a wśród „aktorów” brylował chudziutki i bardzo pracowity Jasiu Samek, późniejszy znany historyk sztuki. Myślę, że dla większości z nas cel, jaki założył pan Towpasz, został osiągnięty.
Profesor Dajewski zwracał dużą uwagę na zewnętrzną stronę naszego obycia z językiem. Dbał o staranne wypowiadanie się i bez litości wytykał wszelkie nieprawidłowości. Zygmunt, chłopak bardzo ambitny, któremu pan Dajewski zwrócił kiedyś uwagę w sposób mało delikatny, zawziął się i na maturę przygotował teksty napisane tak piękną i wręcz górnolotną polszczyzną, że całą komisję, włącznie z polonistą, aż zatkało.
Profesor poświęcał także sporo czasu na, jak to nazywał, estetyczne czytanie, co niektórzy wykorzystywali do humorystycznych popisów.
Czas wspomnieć o nauczycielach przedmiotów traktowanych mniej poważnie, choć istotnych w kształtowaniu młodych ludzi. Śpiewu uczył miłośnik gry na skrzypcach, pan Lenert – bardzo dbający o wygląd zwykle występował w eleganckim motylku. Na szkolnych uroczystościach z prawdziwym talentem i wielkim zaangażowaniem wykonywał swój popisowy utwór, pieśń o starym kapralu Stanisława Moniuszki.
W tajniki rysunku wprowadzali nas: pan Szwarc, mężczyzna postawny i przystojny, o wyglądzie starego Sarmaty, oraz jego fizyczne przeciwieństwo, pan Książek, człowiek mizernej postury, przez przekorę zwany Franuś, chłop jak rzepa. Franuś, w przeciwieństwie do poważnego pana Szwarca, był postacią barwną i już sam jego wygląd – obwisłe wąsy, kaszkiet o dziwnym kroju i obszerny, jasny płaszcz w wyrazistą ciemną i dużą kratę – wywoływał dobry nastrój.
— Bo wiecie, chłopcy — oznajmił nam na pierwszej lekcji — ja jestem artysta malarz, a moje prace znajdują się w poważnych muzeach.
Oświadczenie to przyjęliśmy z niedowierzaniem, ale rzeczywiście, wkrótce ktoś wypatrzył jakiś niewielki obraz naszego nauczyciela w Narodowej Galerii w Sukiennicach.
— Tobie dobrze z lewego oka patrzy — rzekł do mnie na jednej z lekcji. — Masz tu złotówkę, idź do sklepiku i kup mi oblewane ciasteczko. Targuj się, to może dwa dostaniesz.
Oblewane ciasteczko kupowałem Franusiowi kilkakrotnie, aż w końcu postanowiłem dołożyć złotówkę i kupić dwa ciastka.
— Dzisiaj długo się targowałem — oświadczyłem zdumionemu nauczycielowi, wręczając dwa ciasteczka. Od tego dnia już mnie do sklepiku nie posyłał.
Lekcje w przepełnionej szkole trwały nieraz do późnego wieczora. Pewnego zimowego dnia na zajęciach z rysunku zgasło światło, Takie zdarzenie to dla uczniów wielka atrakcja – zaczęto szurać ławkami i wydawać niepokojące a podejrzane dźwięki. Gdy po chwili światło zabłysło, ujrzeliśmy zabawny obrazek: Franuś stał w narożniku sali, pochylony do przodu, z wysuniętym przed siebie, niczym szpadą, parasolem. Przestraszył się biedak, że w ciemnościach może zostać zaatakowany i przyjął postawę obronną.
Na lekcjach zajęć praktycznych, prowadzonych przez pana Ludźmierskiego, panował trudny do opisania chaos. Mówiono, że wyrabiane przez uczniów foremki do pieczenia ciastek, pogrzebacze i haczyki do zamykania drzwi odsprzedaje za grosze znajomej właścicielce stoiska w Sukiennicach. W dniu, w którym profesor odbierał prace, wywoływano niesamowity tumult osiągający apogeum, kiedy na katedrze znalazła się góra uczniowskich prac a oceny były już wypisane. Nim pan Ludźmierski zgarnął nasze wyroby do pudła, cała klasa otaczała katedrę, a każdy usiłował coś ze stołu podebrać. Część przedmiotów wracała do uczniów, następowała wymiana, a w czasie następnej lekcji historia się powtarzała. W rezultacie wszyscy byli zadowoleni: nauczyciel, że część prac uratował, uczniowie, ponieważ nie wszystko musieli samodzielnie wykonywać.
Ty ufermo sportowa! – takim epitetem najczęściej obdarzał ucznia nie potrafiącego wykonać przewrotu do tyłu lub małpiego skoku nauczyciel Wychowania Fizycznego, pan Ciążyński Nic dziwnego, że to przezwisko przylgnęło także do niego. Szkoła była bardzo usportowiona, a w niektórych dyscyplinach przodowała. Zdzisiek Dąbrowski i moi przyjaciele z dzieciństwa: Stefek Wójcik i Wicek Wawro, który przeniósł się do naszej szkoły z Nowodworka, reprezentowali nasz kraj w koszykówce. Zapalonym sportowcem, uprawiającym boks i pływanie, był także Adam, mój przyjaciel z klasy i z podstawówki, który pozostał na zawsze wierny swym zamiłowaniom, wybrał studia na krakowskiej Akademii Wychowania Fizycznego i po latach został rektorem tej uczelni.
Porucznik Dużyk, prowadzący przysposobienie wojskowe, imponował sprężystą i wyprostowaną jak struna sylwetką i chyba z tego powodu zwaliśmy go Drucikiem. Był bezpośredni i lubiany przez młodzież. Pamiętał o swoich uczniach i jeszcze dobrych kilka lat po maturze zachęcał mnie, abym pojechał na kierowany przez niego obóz letni w charakterze instruktora pływania.
Z powodów oczywistych wspomniałem tylko tych nauczycieli, z którymi miałem przyjemność zetknąć się osobiście w krakowskim gimnazjum Sobieskiego, w drugiej połowie lat czterdziestych.
Nietaktem byłoby nie wspomnieć gimnazjalnych dyrektorów. Pierwszym powojennym dyrektorem był pan Rutkowski, człowiek dobrotliwy i łagodny. Mam w oczach jego sylwetkę – stojącego na środku korytarza i rozkładającego ręce w geście powstrzymującym galopującą watahę rozbrykanych młokosów. Po nim rządy objął pan Pawłowski, także daleki od wprowadzania zbędnych zakazów i rygorów. Jego kadencja, przypadająca na koniec lat czterdziestych i pierwsze lata pięćdziesiąte, nie była łatwą. W szkole raz po raz wykrywano nielegalne niepodległościowe organizacje, a dyrektor jako pierwszy był celem ataków nowej władzy i musiał się gęsto tłumaczyć.
[jak kupić tę książkę - patrz dział 'kontakt']
[czytaj Rozdział XVIII - Wrogowie Ludowej Ojczyzny]
Copyright © 2012 Zbigniew Szpil